Scenariusz: na podstawie biografii
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Linus Sandgren
Poprzednie filmy Damiena Chazelle postawiły przed Pierwszym człowiekiem naprawdę wysoką poprzeczkę. I mimo gwiazdorskiej obsady i połączenia sił po raz kolejny z Justinem Hurwitzem, finalny efekt trochę zawodzi oczekiwania. Może Chazelle najlepiej wychodzą po prostu filmy o muzyce?
Pierwszy człowiek opowiada historię programów Gemini i Apollo z perspektywy Neila Armstronga. I choć transmisja lądowania na Księżycu czy słynne słowa Mały krok dla człowieka, wielki dla ludzkości są powszechnie znane, twórcy postanowili pokazać nam inną stronę tej opowieści. Nie jest to jednak przepełniona patosem amerykańska historia o zwycięstwie i chwale, ale bardziej skupienie się na kameralnym dramacie człowieka. Podobno na rodzica, który stracił dziecko, nie ma żadnego szczególnego określenia dlatego, towarzyszy temu ból zbyt rozdzierający, by nadać jakąkolwiek nazwę. To właśnie spotkało Neila Armstronga, który z powodu choroby stracił kilkuletnią córkę, Karen. Jej śmierć nie jest pokazana jako źródło siły ani powód depresji, ale raczej jak coś, co towarzyszy bohaterowi w każdej chwili – jako coś, z czym musi on nauczyć się żyć i coś, co go nie opuszcza mimo upływu lat. Patrząc na to w tym kontekście, ostatnie sceny można uznać za symboliczne pożegnanie się z córką, jako rodzaj świeżego początku, jakim dla jego żony był udział Neila w programie Gemini i przeprowadzka do Florydy.
Oprócz prywatnego dramatu Neila obserwujemy również stopniowy rozpad rodziny Armstrongów, co ostatecznie doprowadziło do ich rozwodu w 1994 roku, 25 lat po tym, jak Neil postawił stopę na srebrnym globie. Początki problemów widać już jednak w Pierwszym człowieku – Neil, mimo tego, że był niezwykle szanowany przez kolegów i społeczeństwo, stopniowo oddalał się od rodziny. Koncentruje się na karierze i nauce, która zdawała się dla niego pewną odskocznią po śmierci córki, nie zważając na to, jaki ma to wpływ na żonę i synów. Ten wątek, choć drugoplanowy jest dość mocno zarysowany, mimo swojej pozornej subtelności.
Chociaż Pierwszy człowiek skupia się na warstwie dramatycznej i przez to w znaczący sposób odstaje od większości pozostałych produkcji opowiadających o kosmosie, warstwa efektów specjalnych wypada bardzo solidnie, choć nie aż tak efektownie, jak mogliśmy to obserwować choćby w Interstellar (Christopher Nolan, 2018) czy Grawitacji (Alfonso Cuarón, 2013). Zamiast rozgwieżdżonego nieba, możemy oglądać bezdenną i głuchą pustkę kosmosu, zdając sobie sprawę, jak nieznaczącym bytem jesteśmy wobec ogromu wszechświata.
Chociaż Pierwszy człowiek skupia się na warstwie dramatycznej i przez to w znaczący sposób odstaje od większości pozostałych produkcji opowiadających o kosmosie, warstwa efektów specjalnych wypada bardzo solidnie, choć nie aż tak efektownie, jak mogliśmy to obserwować choćby w Interstellar (Christopher Nolan, 2018) czy Grawitacji (Alfonso Cuarón, 2013). Zamiast rozgwieżdżonego nieba, możemy oglądać bezdenną i głuchą pustkę kosmosu, zdając sobie sprawę, jak nieznaczącym bytem jesteśmy wobec ogromu wszechświata.
Justin Hurwitz jak zwykle funduje niesamowity soundtrack, który jest wprost przepiękny i idealnie pasuje do każdej ze scen. Szczególnie zapada w pamięć utwór The Landing towarzyszący odłączeniu modułu księżycowego aż do momentu bezpiecznego lądowania na powierzchni Księżyca. A skoro już przy muzyce jesteśmy, to warto też dodać, że skupienie twórców na detalach było na tyle duże, że dźwięk startującej rakiety nie został syntetycznie wyprodukowany w studio, ale został nagrany podczas wystrzelenia Falcon Heavy na początku tego roku.
Doskonałej ścieżce dźwiękowej towarzyszą wspaniałe zdjęcia, świetnie wykorzystujące niuanse fabuły dla budowania dramatyzmu (jak ciasne ujęcia z wnętrza statków kosmicznych, rozedrgana kamera, zbliżenia na detale).
Warto zwrócić uwagę również na niezwykle dopracowaną scenografię – każdy szczegół hotelu dokładnie oddaje dekadę, z której pochodzi, a to wszystko dopełnia jeszcze doskonale dobrana ścieżka muzyczna. Fani produkcji osadzonych w latach 60. powinni być zachwyceni. Zresztą nie tylko oni. Bo to po prostu diabelnie dobry film, który nie tylko świetnie się ogląda i jest wielką porcją świetnej rozrywki, ale i pozostaje z widzem na dłużej.
I tylko brak nominacji do Oscara dla muzyki Justina Hurwitza jest prawdziwym nieporozumieniem.
I tylko brak nominacji do Oscara dla muzyki Justina Hurwitza jest prawdziwym nieporozumieniem.