Po raz pierwszy udało mi się pojechać na tak duży festiwal filmowy. A skoro już byłam na Nowych Horyzontach 2018, to postaram się i napisać kilka zdań o wrażeniach.
Wybieranie filmów
Karnet miałam bardzo wcześnie, bo jeszcze w grudniu, ale spokojnie można było go kupić w czerwcu, więc pośpiech okazał się zupełnie bezcelowy. No ale, pomyłki pierwszoroczniaka.
Program został ogłoszony w tym roku dopiero 10 lipca, czyli 16 dni przed rozpoczęciem festiwalu i zawierał 225 filmów pełnometrażowych. A do tego jeszcze kilka zestawów krótkometrażówek i przedstawień teatralnych. Przekopanie się przez cały program festiwalu jest… mozolne. Bo chociaż o części filmów dało się już słyszeć przy okazji Cannes czy innych festiwali, sporo jest całkowitą nowością. Ja zdałam się całkiem na instynkt i wybierałam filmy, które rzeczywiście chciałabym obejrzeć, ze względu na fabułę lub autorów, nie kierując się raczej ich dotychczasowymi osiągnięciami. Wyszło, jak wyszło, zielonych metek miałam więcej niż 50, co jest maksymalną liczbą seansów, więc już na starcie wiedziałam, że wszystkiego nie uda mi się obejrzeć. I tak też było.
Rezerwacje
Przed wyjazdem przeczytałam wiele złego o systemie rezerwacji, jakoby był podobnej upiorności, co USOS w dzień zapisów. A choć sama nie mam złych przeżyć z USOSem, to jeśli Wasze rejestracje wyglądają równie źle, co rezerwacje na Nowe Horyzonty, to gorąco Wam współczuję. Zwykle już 15-20 po 8 nerwowo czekaliśmy przed komputerami, żeby na pewno zdążyć poklikać wszystkie filmy, które chcielibyśmy danego dnia zobaczyć. Kilka razy niestety nam się to nie udało – raz, na Tajemnice Silver Lake, na których ogromnie mi zależało, dokupiliśmy jeden bilet w kasie, bo tylko jednemu z nas udało się zarezerwować miejsce. Na dwa inne filmy, z którymi mieliśmy podobny problem, udało nam się zarezerwować miejsce kolejnego dnia, w dzień projekcji, po 8:30 – czasami zwalniają się miejsca, warto więc obserwować sytuację.
Zajmowanie miejsc na sali
To jest temat na osobną historię. Miejsca na festiwalu są nienumerowane. Co wywołuje wiele dziwnych sytuacji. Kolejki do sali 1, którą ma chyba przeszło 500 miejsc, często formowały się dużo wcześniej przed rozpoczęciem seansu i potrafiły być naprawdę długie. Więc jeśli zależy komuś na siedzeniu w środkowej części sali, naprawdę trzeba znaleźć się pod salą dużo wcześniej; zwykle do środka wpuszczają na 30 minut przed seansem, chyba że wcześniej było jakieś spotkanie z twórcami albo inne przesunięcie wcześniejszej projekcji.
Notoryczną sytuacją jest zajmowanie miejsc dla wszystkich krewnych i znajomych królika, więc może się okazać, że chociaż sala jest wypełniona ledwie w pewnej części, w rzeczywistości wolnych miejsc jest o wiele mniej. Jeśli jednak nie ma się problemu z siedzeniem z przodu lub z tyłu i z boku sali, zwykle udaje się znaleźć jakieś miejsca. Chyba że chcemy siedzieć w większej grupie, a sala wypełniona jest po brzegi, wtedy i tak dobrze pojawić się na sali z pewnym wyprzedzeniem.
W tym roku dopisałam nam również upalna pogoda. Na tyle upalna, że klimatyzacja nie dawała rady i w większych salach było po prostu ciepło i duszno. Im mniejsza sala i mniej osób tym jednak było lepiej.
Top 10
O większości z tych filmów chciałabym prędzej lub później coś napisać, więc może tutaj ograniczę się jedynie do listy.
- Kafarnaum (Nadine Labaki, 2018)
- Dom, który zbudował Jack (Lars von Trier, 2018)
- Searching (Aneesh Chaganty, 2018)
- Płomienie (Chang-dong Lee, 2018)
- Czarne bractwo. BlacKkKlansman (Spike Lee, 2018)
- Jeszcze dzień życia (Damian Nenow, 2018)
- What will people say (Iram Haq, 2017)
- Wszyscy wiedzą (Asghar Farhadi, 2018)
- Utoya, 22 lipca (Erik Poppe, 2018)
- Człowiek, który zabił Don Kichota (Terry Gilliam, 2018)
Anty Top 3
★ (Johann Lurf, 2017)
Filmy found-footage’owe zdecydowanie wypadły o wiele słabiej niż sądziłam. Idea tego filmu jest piękna, bo to naprawdę wyzwanie, by zebrać wszystkie ujęcia nocnego nieba, które pojawiły się w historii kinematografii. Niestety ostatecznie wychodzi z takiego stwierdzenia pewna dawka arogancji, bo to tak, jakby zapewniać, że widziało się wszystkie filmy na świecie. A tego się przecież zrobić nie da. Jednak nie sam brak pewnych ujęć w tym filmie zawadza najbardziej, ani nawet nie to, że film nie ma fabuły, ale montaż. Ja nie wiem, czy to montował pan Lurf, czy ktoś inny, ale od tego montażu aż boli głowa. Po to, by film nie trwał kilkunastu godzin i przy twardym postanowieniu nieprzyspieszania fragmentów, postanowiono z długich ujęć powycinać sekundy. I chociaż w warstwie wizualnej jakoś wyjątkowo to nie razi, to w przypadku wersji audio, dość szybko staje się nie do zniesienia.
Oczy ważki (Bing Xu, 2017)
Kolejny film, w którym nastąpił przerost idei nad wszystkim innym. I chociaż trzeba przyznać, że pomysł stworzenia filmu z nagrań z kamer przemysłowych jest ciekawy, to wydaje się, że poza tym, reżyser nie bardzo wiedział, co właściwie pragnie przekazać. Albo może wręcz przeciwnie, chciał przekazać tak dużo, że sam się w tym wszystkim zagubił. Z jednej strony mamy historię dziewczyny, która odchodzi z buddyjskiej świątyni, by ostatecznie zostać gwiazdą chińskiego Youtube’a, a z drugiej różne sceny mające wywołać u widza przerażenie lub rozbawienie, które de facto nie mają żadnego połączenia z naciąganą fabułą. Niemniej jednak należą się wyrazy uznania za dobitne pokazanie, że w obecnych czasach prywatność to fikcja.
Tresura (Pooya Badkoobeh, 2018)
To zdecydowanie najsłabszy film fabularny, niebędący eksperymentem, jaki zobaczyłam w trakcie festiwalu. Opis miał zacny – film miał opowiadać o grupie młodzieży, która okrada sklep monopolowy dla zabawy, ale zapomina zabrać ze sobą nagrania z monitoringu. W wyniku głosowania wysyłają więc po nie dziewczynę o najniższej pozycji społecznej, która zaczyna się buntować i nie zgadza się na takie traktowanie. I wszystko byłoby fajnie, gdyby ten film naprawdę o tym opowiadał. Bo w filmie nie pada żaden statement bohaterki, a jej upartość w odmowie oddania nagrania przypomina bardziej tupanie nóżką małej dziewczynki z okrzykiem nie, bo nie, niż jakikolwiek bunt przeciwko klasom społecznym. A już samo zakończenie jest co najmniej kuriozalne i wynikające zupełnie nie wiadomo skąd.
Inne różności
Wiadomo, że prawdziwi kinofile nie marnują w czasie festiwalu zbytnio czasu na takie przyziemne rzeczy jak sen czy jedzenie, ale jeśli już trzeba, to naprawdę warto skoczyć na frytki z batatów do jednego z polecanych przez Nowe Horyzonty lokali, znajdującego się tuż obok kina.
Pomiędzy filmami zazwyczaj jest od 45 minut do półtorej godziny, więc w wolnej chwili naprawdę warto zajrzeć do nowohoryzonotej księgarni. Ceny książek i filmów niestety są wyższe niż w internecie, ale za to można się zaopatrzyć na przykład w archiwalne wydania „Kina” za 5 złotych.
Ja tam polecam. Przeżycie niesamowite.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz