Scenariusz: na podstawie powieści Jo Nesbø
Muzyka: Marco Beltrami
Zdjęcia: Dion Beebe
Pierwszy śnieg jest ekranizacją bardzo głośnej i zachwalanej powieści norweskiego pisarza kryminałów Jo Nesbø. Nic więc dziwnego, że oczekiwania, w szczególności fanów autora, były wygórowane. W końcu scenariusz miał być w tym filmie tą rzeczą, która nie mogła się nie udać, prawda?
Cóż, życie jednak dość brutalnie obeszło się z oczekiwaniami, ponieważ scenariusz okazał się właśnie tym elementem, który jest w produkcji najsłabszym ogniwem.
Obok dobrych kryminałów Pierwszy śnieg nawet nie leżał. Całe śledztwo prowadzone jest bardzo nieprofesjonalnie – partnerzy mają przed sobą sekrety dotyczące śledztwa, ukrywają swoje odkrycia również przed swoimi przełożonymi (czego nie tłumaczy fabuła, nie są oni bowiem w żaden sposób podejrzani ani zamieszani w sprawę). Zabrakło również wyjaśnienia motywów zabójcy, co stanowi jeden z poważniejszych mankamentów filmu, któremu zabrakło znaczącej części każdego kryminału. Logika, psychologiczne prawdopodobieństwo – zupełnie jakby autorzy o nim zapomnieli, na siłę starając się dopasować skandynawski oryginał w hollywoodzkie ramy. A co w tym wszystkim najsmutniejsze, całość jest niesamowicie przewidywalna, co, jak sądzę, po opiniach dotyczących książki, nie jest jej problemem.
Fabule nie brak również absurdów, jak choćby właściwie niekrwawiące rany (temperatura chyba nie była aż tak niska, by mogła to tłumaczyć!) czy cała ostatnia scena walki na zamarzniętym jeziorze. Nie wiem, jak głupim trzeba być, by oddać seryjnemu mordercy swoją broń, a później stać na otwartym terenie i krzyczeć tu jestem! Nic dziwnego, że bohater dostał kulkę. Dalsza jej część jest równie absurdalna, jak jej początek i wydaje się mieć za zadanie głównie typowe amerykańskie zagranie, jakim jest wybielenie bohatera. Zakończenie ostatecznie odarło go ponadto z wszelkich strzępów geniuszu. Wiele do życzenia pozostawia również zakończenie wątku Katrine Bratt, filmowej partnerki głównego bohatera, która w pewnym momencie po prostu znika. Szkoda tylko, że stało się to tuż po tym, jak jej wartość dla dalszego śledztwa znacznie podskoczyła.
Kolejnym dużym mankamentem jest to, że w produkcji bardzo wiele wątków pojawia się na moment, bez większej potrzeby, ponieważ znikają tak nagle, jak się pojawiają, niestety nie doczekując się rozwiązania. Jak choćby scena z kobietą, odwiedzającą Arve Stopa, granego przez J. K. Simmonsa, która zostaje później przyprowadzona do niego na przyjęciu przez innego mężczyznę, po to, by Simmons mógł zrobić jej zdjęcie topless. Kim właściwie była ta kobieta, po co w ogóle wprowadzano jej wątek, skoro ani nie miał wpływu na fabułę, ani nie został rozwiązany – nie wiem (a bardzo chętnie bym się dowiedziała).
W filmie pojawia się zresztą wiele wątków, które wydają się czytelne wyłącznie dla odbiorcy, który zna pierwowzór.
Ekranizacji brak niestety również wyważenia. Wątki główne i poboczne eksponowane są w ten sam sposób, przez co widz momentami czuje się zagubiony, ale poważniejszym problemem jest chęć bycia czymś więcej niż kryminał. Dlatego dostajemy mnogość wątków, które starają się zaistnieć, ale niestety nie dano im na to w pełni szansy, dlatego zamiast przysłużyć się produkcji, raczej ciągną ją w dół.
Aktorstwo również nie zapada w pamięć. Fassbender, mimo że stanowi dobry wybór castingowy, miota się po ekranie, jakby nie do końca wiedział, czy bardziej powinien grać uzależniony wrak człowieka, czy może jednak genialnego detektywa. Lecz nawet w całym tym szarżowaniu i eksploatowaniu swoich poprzednich angaży jest całkiem strawny. Całkiem dobrze prezentują się na ekranie również role kobiece – Rebecca Ferguson i Charlotte Gainsbourg. Jednak każda scena, w której pojawia się Val Kilmer woła o pomstę do nieba. Absolutne castingowe pudło.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz