Główna obsada: Fionn Whitehead, Tom Hardy, Mark Rylance, Tom Glynn-Carney, Harry Styles, Cillian Murphy
Scenariusz oryginalny
Muzyka: Hans Zimmer
Zdjęcia: Hoyte Van Hoytema
Jako zagorzała fanka filmów Christophera Nolana uważam, że powinny mieć one na plakatach naklejki informujące o gwarancji jakości. Naprawdę. Spodziewałam się, że jego najnowsza produkcja będzie dobrym filmem. Może nawet bardzo dobrym. I choć szłam do kina z dość wysokimi oczekiwaniami, Dunkierka zdołała je wszystkie przebić.
Dunkierka ma spore szanse na to, by przejść do historii. By być stawianym obok takich dzieł jak Czas Apokalipsy, Szeregowiec Ryan (gdzie właściwie świetnie pasuje, bo mamy tu odrobinę inne przesłanie niż dwa poprzednie) czy innych wybitnych obrazów gatunku.
Wspaniała kombinacja muzyki, zdjęć i gry aktorskiej (tylko wzmacniana przez otwierającą scenę, kiedy obserwujemy żołnierzy przemierzających opustoszałą Dunkierkę w poszukiwaniu jedzenia, wody i niedopalonych papierosów) sprawia, że bardzo szybko zżywamy się z wszystkimi bohaterami, z każdym anonimowym żołnierzem i z całego serca kibicujemy ich powrotowi do domu. Dużą rolę odgrywa tutaj naprawdę dobra obsada – w której pojawiają się znane nazwiska, jak choćby Tom Hardy czy Cillian Murphy, a u ich boku występują debiutanci (dla przykładu odgrywający dość znaczące rolę Fionn Whitehead czy Tom Glynn-Carney), którzy nie odstają w widoczny sposób od gwiazd światowego formatu. Nawet Harry Styles, którego występu trochę się obawiałam, odwalił kawał dobrej roboty i okazał się całkiem dobrym aktorem, a nie wyłącznie idolem nastolatek (co po prawdzie może bardzo przysłużyć się filmowi i dotrzeć do grupy wiekowej, która w założeniu prawdopodobnie nie miała być jego głównym odbiorcą) – choć sam Nolan przyznawał później, że w trakcie castingów nie miał pojęcia o tym, że Styles jest kimś sławnym i zatrudnił go wyłącznie dlatego, że świetnie nadawał się do roli.
W Dunkierce niezwykle ważną rolę odgrywa zdolność aktorów do przekazywania emocji mimiką twarzy. Bo właściwie to film, gdzie nie pojawia się dużo dialogów – wiele scen jest niemych, ilustrowanych tylko dźwiękami samolotów, wystrzałów lub odległych krzyków, ale to wszystko przyćmiewa rewelacyjna ścieżka dźwiękowa napisana przez Hansa Zimmera (no bo też przez kogo by innego?). Trzeba przyznać, że mistrz wraca do dawnej formy, choć może to wynikać po prostu ze współpracy z Nolanem.
Postawienie na bohatera zbiorowego może nie każdemu odbiorcy przypadnie do gustu, ale mnie przekonało. Bo czy właśnie nie jest tak, że żołnierzy, często wysłanych na front niekoniecznie zgodnie z ich wolą, którzy chcą po prostu wrócić do domu cali i zdrowi, jest o wiele więcej niż wielkich bohaterów? Wielcy bohaterowie znajdują swoje miejsce na kartach historii jak choćby Desmond Doss, protagonista ubiegłorocznej, nominowanej do Oscara Przełęczy ocalonych. Dunkierka w dość dosłowny sposób stara się nam przekazać, że czasami przeżycie również jest zwycięstwem. Uważam, że to dobrze, że tym razem postawiono właśnie na nich.
Nie można Nolanowi odmówić talentu. Ale w jego filmach widać też ogrom pracy – obraz jest prawdziwym reżyserskim majstersztykiem. W Dunkierce na próżno szukać tanich chwytów za serce, zjawiskowych efektów specjalnych czy wzniosłych, niemalże propagandowych monologów o poświęceniu dla dobra ojczyzny. Scenariusz, w którym nie ma żadnych niepotrzebnych scen, dopełniają rewelacyjne zdjęcia Van Hoytema, doskonale zmontowane przez Lee Smitha, a to wszystko oprawione wspaniałą muzyką Zimmera sprawiło, że na blisko dwie godziny zapomniałam jak się oddycha.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz