31 marca 2019

#57 Pierwszy człowiek (Damien Chazelle,2018)

Główna obsada: Ryan Gosling, Claire Foy
Scenariusz: na podstawie biografii
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Linus Sandgren

Poprzednie filmy Damiena Chazelle postawiły przed Pierwszym człowiekiem naprawdę wysoką poprzeczkę. I mimo gwiazdorskiej obsady i połączenia sił po raz kolejny z Justinem Hurwitzem, finalny efekt trochę zawodzi oczekiwania. Może Chazelle najlepiej wychodzą po prostu filmy o muzyce?
Pierwszy człowiek opowiada historię programów Gemini i Apollo z perspektywy Neila Armstronga. I choć transmisja lądowania na Księżycu czy słynne słowa Mały krok dla człowieka, wielki dla ludzkości są powszechnie znane, twórcy postanowili pokazać nam inną stronę tej opowieści. Nie jest to jednak przepełniona patosem amerykańska historia o zwycięstwie i chwale, ale bardziej skupienie się na kameralnym dramacie człowieka. Podobno na rodzica, który stracił dziecko, nie ma żadnego szczególnego określenia dlatego, towarzyszy temu ból zbyt rozdzierający, by nadać jakąkolwiek nazwę. To właśnie spotkało Neila Armstronga, który z powodu choroby stracił kilkuletnią córkę, Karen. Jej śmierć nie jest pokazana jako źródło siły ani powód depresji, ale raczej jak coś, co towarzyszy bohaterowi w każdej chwili – jako coś, z czym musi on nauczyć się żyć i coś, co go nie opuszcza mimo upływu lat. Patrząc na to w tym kontekście, ostatnie sceny można uznać za symboliczne pożegnanie się z córką, jako rodzaj świeżego początku, jakim dla jego żony był udział Neila w programie Gemini i przeprowadzka do Florydy.


Oprócz prywatnego dramatu Neila obserwujemy również stopniowy rozpad rodziny Armstrongów, co ostatecznie doprowadziło do ich rozwodu w 1994 roku, 25 lat po tym, jak Neil postawił stopę na srebrnym globie. Początki problemów widać już jednak w Pierwszym człowieku – Neil, mimo tego, że był niezwykle szanowany przez kolegów i społeczeństwo, stopniowo oddalał się od rodziny. Koncentruje się na karierze i nauce, która zdawała się dla niego pewną odskocznią po śmierci córki, nie zważając na to, jaki ma to wpływ na żonę i synów. Ten wątek, choć drugoplanowy jest dość mocno zarysowany, mimo swojej pozornej subtelności.
Chociaż Pierwszy człowiek skupia się na warstwie dramatycznej i przez to w znaczący sposób odstaje od większości pozostałych produkcji opowiadających o kosmosie, warstwa efektów specjalnych wypada bardzo solidnie, choć nie aż tak efektownie, jak mogliśmy to obserwować choćby w Interstellar (Christopher Nolan, 2018) czy Grawitacji (Alfonso Cuarón, 2013). Zamiast rozgwieżdżonego nieba, możemy oglądać bezdenną i głuchą pustkę kosmosu, zdając sobie sprawę, jak nieznaczącym bytem jesteśmy wobec ogromu wszechświata.
   

Justin Hurwitz jak zwykle funduje niesamowity soundtrack, który jest wprost przepiękny i idealnie pasuje do każdej ze scen. Szczególnie zapada w pamięć utwór The Landing towarzyszący odłączeniu modułu księżycowego aż do momentu bezpiecznego lądowania na powierzchni Księżyca. A skoro już przy muzyce jesteśmy, to warto też dodać, że skupienie twórców na detalach było na tyle duże, że dźwięk startującej rakiety nie został syntetycznie wyprodukowany w studio, ale został nagrany podczas wystrzelenia Falcon Heavy na początku tego roku.
Doskonałej ścieżce dźwiękowej towarzyszą wspaniałe zdjęcia, świetnie wykorzystujące niuanse fabuły dla budowania dramatyzmu (jak ciasne ujęcia z wnętrza statków kosmicznych, rozedrgana kamera, zbliżenia na detale). 


Warto zwrócić uwagę również na niezwykle dopracowaną scenografię – każdy szczegół hotelu dokładnie oddaje dekadę, z której pochodzi, a to wszystko dopełnia jeszcze doskonale dobrana ścieżka muzyczna. Fani produkcji osadzonych w latach 60. powinni być zachwyceni. Zresztą nie tylko oni. Bo to po prostu diabelnie dobry film, który nie tylko świetnie się ogląda i jest wielką porcją świetnej rozrywki, ale i pozostaje z widzem na dłużej.
I tylko brak nominacji do Oscara dla muzyki Justina Hurwitza jest prawdziwym nieporozumieniem.



12 lutego 2019

#56 Jutro będziemy szczęśliwi (Hugo Gélin, 2016)

Główna obsada: Omar Sy, Gloria Colston, Antoine Bertrand, Clémence Poésy
Scenariusz: remake  
Muzyka: Rob Simonsen
Zdjęcia: Nicolas Massart

Miał być komediodramat na poziomie, a to, co zamiast tego dostaje widz nastawiony na dobrą rozrywkę, przechodzi ludzkie pojęcie. Zawiodłam się bardzo.
Poziomy głupoty, na jakie wspina się ten scenariusz, są naprawdę nieczęsto spotykane. Już sam zalążek fabularny woła o pomstę do nieba. Ja rozumiem, że można nie czuć powołania, by zostać matką, i że to może kogoś przerosnąć, ale bohaterka czyni chyba jedną z bardziej irracjonalnych rzeczy, na które można by wpaść. Bierze swoje kilkumiesięczne dziecko, wsiada w samolot, odnajduje gościa, z którym spędziła jedną noc (dobrze, że przez ten rok nie zmienił miejsca pracy!), pożycza od niego 20 euro (których nie oddała do końca filmu!) i zostawia w jego ramionach Glorię, o której istnieniu nie wiedział jeszcze pięć minut wcześniej. Przecież ona w ogóle go nie zna. Równie dobrze mógłby je zostawić na plaży. Albo oddać policji, co powinien zrobić, zamiast ruszać w pogoń za babką, o której nie wie kompletnie nic, poza jej imieniem, nazwiskiem i zdjęciem w tle na facebooku.


A że trafił do Londynu i nawiązał więź z dzieckiem, natomiast na lotnisku poznał miłego Francuza, który z miejsca zaoferował mu pracę, postanowił zostać. Brzmi nieprawdopodobnie, prawda? Dodajmy do tego jeszcze, że Samuel, główny bohater właściwie w ogóle nie mówi po angielsku, i przez osiem lat pobytu właściwie niczego się nie nauczył, a mimo to właściwie w każdej sytuacji spotyka na swojej drodze Francuzów… No, chyba że kulawy angielski Samuela ma służyć jako gag. Wtedy nie.
Samuel szybko staje się przykładnym tatusiem, który zrobiłby wszystko dla swojej córeczki, a że ta strasznie tęskni za mamą, wymyśla historię, by nie musieć mówić dziewczynce, że kobieta zwyczajnie ją porzuciła. Preparuje zatem maile, a każdą odpowiedź Glorii przesyła matce, która po ośmiu latach wreszcie je odczytuje. I postanawia przyjechać. I jak można się domyślić, jej powrót wyłącznie komplikuje życie i relacje bohaterów.
Niestety w dalszej części nietrafionych rozwiązań fabularnych również nie brakuje. Gdyby ogólne stężenie głupoty byłoby bardziej tolerowalne, mógłby z tego wyjść przyzwoity dramat o komediowym zabarwieniu o dorastaniu i tym, co naprawdę znaczy bycie ojcem. Ale niestety twórcom było mało. Zamiast skupić się wyłącznie na wątku Samuel–Gloria, chciano poruszyć jeszcze wiele innych ważnych tematów, a to wszystko zamiast polepszyć jakość filmu, wyłącznie dało poczucie chaosu i bezsensu.


Ponadto melodramatyczna końcówka to takie rozpaczliwe kopanie w bebechy z okrzykiem no wzruszaj się!. Ja tam się mimo wszystko wzruszyłam. Ale może nie jestem reprezentatywnym przypadkiem, ostatnio wzruszyłam się na reklamie samochodu.
Film ratuje wyłącznie dobre aktorstwo Omara Sy i jego młodej ekranowej partnerki Gloria Colston. Ale poza tym jest naprawdę słabo. Zresztą większość z tych tematów była już w kinie poruszana wielokrotnie i w dodatku o wiele lepiej, by wspomnieć tu choćby Sprawę Kramerów (Robert Benton, 1979) czy Sam (Jessie Nelson, 2001).


1 stycznia 2019

#55 Black Mirror: Bandersnatch (David Slade, 2018)

Główna obsada: Fionn Whitehead, Will Poulter, Asim Chaudhry, Alice Lowe
Scenariusz: oryginalny, film interaktywny
Zdjęcia: Jake Polonsky

Black Mirror: Bandersnatch to zupełnie nowa forma, choć nie jest absolutnie innowacyjna, tyle tylko, że wcześniej było to związane raczej z grami komputerowymi. Film interaktywny to rodzaj rozrywki, w której sami możemy decydować o dalszych losach bohatera poprzez wybranie jednej z dostępnych opcji. To też świetna zagrywka marketingowa – obejrzenie Black Mirror: Bandersnatch będzie raczej niemożliwe poza Netflixem, więc zmusi wszystkich chętnych, którzy do tej pory nie mieli konta do jego założenia.
To właściwie pewnego rodzaju kuriozum – Black Mirror, które na każdym kroku stara się nas ostrzegać przed zgubnymi skutkami rozwoju technologicznego, samo popchnęło rozwój seriali na kolejny poziom. Nie sądzę jednak, aby była to przyszłość kinematografii – raczej jako ciekawostka, która może się rozwijać obok. 


Głównym bohaterem Black Mirror: Bandersnatch jest Stefan (Fionn Whitehead), młody projektant gier komputerowych, który chciałby wypuścić na rynek swoje pierwsze dzieło. Udaje mu się nawiązać współpracę z najbardziej znanym na rynku producentem, a tok zmusza nas do decyzji, by pracować samodzielnie z domu. Od tego wyboru, każda kolejna jedynie posuwa nas do przodu na spirali szaleństwa. A stamtąd już niedaleko do teorii spiskowych o tym, że nasze wybory nie są tak naprawdę nasze i teorii o Pac-Manie jako alegorii konsumpcjonizmu.
To wszystko wpisuje się idealnie w schemat filmu interaktywnego i w tematykę serialu Black Mirror. Bo przecież rzeczywiście tak jest, wszystkimi wyborami Stefana naprawdę steruje ktoś z zewnątrz. 


W Black Mirror: Bandersnatch nie ma dobrych wyborów. Większość z nich jest ponadto w pewien sposób sterowana – jeśli wybierzemy źle, interfejs cofa nas do pewnego miejsca, gdzie powinniśmy zdecydować inaczej. Ale nawet mimo to, każde z pięciu głównych zakończeń jest dla bohatera tragiczne. Ta pozorność wyborów tylko polepsza odbiór Bandersnatcha, bo idealnie wpisuje się w historię o kierowaniu naszymi wyborami przez wyższą siłę.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o wartości dodanej jaką daje radość z odkrywania mnogości easter-eggów podłożonych przez autorów: szpital St. Junipero, roboty Metalhead, które występują na plakatach, gra Nohzdyve… Zresztą samo osadzenie akcji w roku 1984 mówi samo za siebie. 



31 grudnia 2018

#54 Podsumowanie roku 2018

Powinnam być tym rokiem dość zadowolona – udało mi się obejrzeć wiele filmów, założyłam konto na Netfixie i zdecydowałam się na kartę Cinema City Unlimited, byłam na Nowych Horyzontach. Widziałam naprawdę dużo klasyki, ale i najnowszych pozycji. A jednak wciąż chcę więcej. Tylko czasu za mało.

Podobnie jak w zeszłym roku – top filmów obejrzanych w każdym miesiącu.

30 grudnia 2018

#53 Płomienie (Chang-dong Lee, 2018)

Główna obsada: Ah In Yoo, Steven Yeun, Jong-seo Jun
Scenariusz: na podstawie opowiadania Haruki Murakamiego
Muzyka: Mowg
Zdjęcia: Kyung-Pyo Hong

Kolejny kandydat do Oscara w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny, tym razem wystawiony z ramienia Korei Południowej, trafia na ekrany polskich kin. Plakaty powiadają, że to najsubtelniejszy thriller wszechczasów. I choć z pewnością czasami jest to po prostu czcze gadanie mające za zadanie tylko sukces kasowy, w tym przypadku stwierdzenie może być prawdą.
Historia bazuje na opowiadaniu Haruki Murakamiego pod tytułem Spalenie stodoły, ale mocno czerpie również z tekstu Williama Faulknera pod tym samym tytułem, szczególnie w przypadku wątku relacji ojca i syna. W filmie porozsiewanych jest wiele tropów dotyczących wspomnianych twórczości, a wielu krytyków porównuje postać Bena do Wielkiego Gatsby’ego. Płomienie to prawdziwa uczta nawiązań kulturowych.


Jong-soo marzy o zostaniu pisarzem, ale sytuacja zmusiła go do powrotu na rodzinną wieś, co nie wróży dobrze jego karierze. Tuż przed wyjazdem poznaje jednak Hae-mi, która twierdzi, że zna go ze szkoły. Dziewczyna jest na tyle urocza, że bohater bez mrugnięcia okiem godzi się pilnować jej kota, który podobno boi się obcych. Kiedy Hae-mi wraca z podróży do Afryki, stęskniony Jong-soo rusza odebrać ją z lotniska. Niestety dziewczyna pojawia się wraz z zamożnym i pewnym siebie Benem, którego sposób bycia wyraźnie wskazuje, że pochodzi z wyższej klasy społecznej. Przez pewien czas bohaterowie tkwią w tym dziwnym trójkącie miłosnym pełnym niewypowiedzianych uczuć, aż do dnia, kiedy Hae-mi znika bez słowa wyjaśnienia.
Cała siła tego filmu leży w niedopowiedzeniach i metaforach. Bardzo ważna w kontekście tego aspektu jest jedna z początkowych scen filmu, gdy Hae-mi opowiada głównemu bohaterowi o pantomimie, na której zajęcia ostatnio uczęszczała. Obierając niewidzialną mandarynkę, mówi: „nie chodzi o to, żeby uwierzyć, że coś istnieje – chodzi o zapomnienie, że tej rzeczy nie ma”. Odnosi się to zarówno do kota Hae-mi, jak i do metaforycznego palenia szklarni, o którym beztrosko opowiada Ben. Sam film można zresztą traktować jako jedną wielką metaforę. Na niesprawiedliwość społeczną, na dziedziczenie agresji, na zacieranie się granic pomiędzy realnym a nierealnym.


Fabuła, choć z pozoru wydaje się rozedrgana i pełna zbędnych wątków stopniowo splata się w dopracowaną całość, zostawiając również sporo miejsca na wkład własny widza. Film wypełniony pięknymi kadrami angażuje i trzyma w napięciu do samego końca. Nawet jeśli zakończenie nie jest do końca satysfakcjonujące w kontekście całości.



18 grudnia 2018

#52 Narodziny gwiazdy (Bradley Cooper, 2018)

Główna obsada: Lady Gaga, Bradley Cooper
Scenariusz: remake
Zdjęcia: Matthew Libatique

Narodziny gwiazdy przedstawia temat, który kocha Hollywood, bo kocha historie o sobie. Nie powinno więc dziwić, że temat był już wielokrotnie eksploatowany. Zaczęło się od What price Hollywood? (George Cukor, 1932), później dostaliśmy jeszcze cztery inne wersje. Co prawda raz dostawaliśmy aktorkę, a innym razem piosenkarkę, ale w gruncie rzeczy główna oś fabularna jest podobna. Właściwie poza dobrymi zmianami, fabuła Narodzin gwiazdy Bradleya Coopera jest prawie dokładną kopią swoich poprzednich wersji.
Osobiście jestem największą fanką wersji George’a Cukora z 1954 z Judy Garland. Najnowsza wersja jest o tyle od niej różna, że skupia się na świecie muzyki. Jackson Maine (Bradley Cooper), nadużywający alkoholu i innych środków odurzających gwiazdor przez przypadek słyszy w barze śpiewającą Ally (Lady Gaga) i od razu wpada po uszy. Między bohaterami bardzo szybko rodzi się uczucie, a dzięki Ally kariera Jacka odżywa, a ona bardzo szybko staje się gwiazdą. 


Najważniejszym aspektem, który w tym filmie wyszedł, są bohaterowie – między nimi czuć prawdziwą chemię, a i ich charaktery zostały pogłębione w stosunku do wcześniejszych wersji. Ally i Jack zyskali drugie dno głównie za sprawą dodania im rodzin. Brat i ojciec Jacka sprawiają, że jego postać wraz z ciążącym na nim alkoholizmem staje się trójwymiarowa.
Ogromne wrażenie robią też sceny muzyczne, które zostały nakręcone podczas prawdziwych festiwali. Chociaż mimo wszystko sceny z Live Aid z niedawnego filmu Bohemian Rapsody podobały mi się bardziej. 


Muzyka jest niezwykle ważnym aspektem tej produkcji i trzeba przyznać, że promujący film utwór Shallow jest świetny, zarówno pod kątem tekstu oraz linii melodycznej, ale również dopasowania do fabuły. Ani trochę mnie nie zdziwi, jeśli dostanie ona Oscara za najlepszą piosenkę roku.
Nigdy nie była fanką Lady Gagi, ale siłą rzeczy wiedziałam jaką muzykę tworzy, widziałam też kilka teledysków. Do jej występu w Narodzinach gwiazdy podchodziłam dość sceptycznie ze względu na jej niewielkie doświadczenie aktorskie, ale muszę przyznać, że dała radę. Jednak prawdziwą gwiazdą jest tutaj Bradley Cooper, który wchodzi na wyżyny swojego talentu, świetnie portretując niezwykle trudną rolę powoli staczającego się muzyka borykającego się z problemem z alkoholem i używkami.


I choć dostrzegam w najnowszej wersji Narodzin gwiazdy wiele zalet, film posiada niestety wady, obok których ciężko przejść obojętnie. Największą jest dla mnie to, że próbowano do środka wrzucić zbyt wiele – to, w jaki sposób przemysł muzyczny przemiela artystów (rozstrzał pomiędzy początkową karierą bohaterki i późniejszą, solową), to, w jaki sposób uzależnienie prowadzi do upadku i w jaki sposób niszczy związek i to, jak bardzo kariera artystów zależy od mediów i fanów.
Z dużą słabość filmu uważam również zakończenie. W wersji z 1954 Norman Maine sam dochodzi do wniosku, jak bardzo szkodzi karierze swojej żonie. W wersji z 2018 niestety ktoś inny musiał mu wyłożyć to otwartym tekstem, by był w stanie to zauważyć. Niby drobnostka, ale zaważyła na ostatecznym odbiorze filmu.
Narodziny gwiazdy to film, który warto zobaczyć, choć zdecydowanie nie okazał się wielkim objawieniem i widziałam w tym roku lepsze (ale i wiele gorszych) filmów.



© Agata dla WioskaSzablonów | Technologia blogger. | Malihu
x