Scenariusz na podstawie powieści „Mroczna wieża” Stephena Kinga
Muzyka: Junkie XL
Zdjęcia: Rasmus Videbæk
Nie jestem jakąś wielką fanką Kinga i przyznaję bez bicia, że książki nie czytałam, więc oceniam film jako film, a nie jako ekranizację. Może fanom podobałoby się bardziej (a może mniej?).
Niestety recenzje Mrocznej wieży w przeważającej mierze nie są przychylne. Fani Kinga są tu szczególnie zawiedzeni. I po prawdzie nie ma co się temu dziwić, bo to rzeczywiście obszerny materiał źródłowy – osiem tomów, w sumie ponad kilka tysięcy stron tekstu – który został upchnięty w ledwie 95 minutach. Nie jestem fanką popularnego ostatnimi czasy rozcinania końcowego tomu serii na dwie części ekranizacji, ale w przeciwną stronę również należałoby zachować pewien umiar. Już samo zestawienie tych dwóch wartości – długości książki i filmu – sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jak można upchnąć coś tak wielkiego w tak krótki metraż. Nic więc dziwnego, że fani serii zarzucają reżyserowi i scenarzystom zbytnie spłaszczenie fabuły pierwowzoru.
Zdecydowanie najlepszą sekwencję obrazu stanowią sceny walk, a przede wszystkim momenty przedstawiające ładowanie rewolweru. Nie sądziłam, że można to robić na tyle różnych sposobów. Wygląda to bardzo zjawiskowo, tyle tylko… że to wszystko już było. W zwiastunie. Wręcz odnoszę wrażenie, że wszystkie najlepsze fragmenty zostały w nim zawarte.
Miało być super, a mam wrażenie, że wyszło tak jakoś… nijako. Film jest poprawny, raczej nie wywołuje niesmaku (ani fabularnie – chyba że adaptacyjne, to być może, niestety nie potrafię ocenić – ani technicznie), ale też raczej nie wzbudza wielkich emocji. Nie chcę mi się wierzyć, że uniwersum Kinga było tak papierowe, dlatego winę, że historia nie porywa, zwaliłabym raczej na kiepski scenariusz.
Właściwie po wyjściu z kina zorientowałam się, że los bohaterów i przedstawionego świata był mi obojętny, pewnie by mnie nie wzruszyło, gdyby wszystko trafił szlag, bo autorom nie udało się sprawić, żebym się do postaci przywiązała. Charaktery są płaskie i jednowymiarowe i nawet dobra obsada nie była w stanie tego uratować. Widać, że panowie – Idris Elba i Matthew McConaughey – dwoją się i troją, żeby wycisnąć ze swoich postaci coś więcej, ale niestety scenariusz zdaje się strasznie im to utrudniać. Wyraźnie widać, że produkcja nie wykorzystuje ich pełnych możliwości.
W widowisku brakuje też budowania klimatu i Świata Pośredniego, przez który bohaterowie niby idą, ale tak naprawdę dane jest nam zobaczyć ledwie cztery lokacje – pustynie, las, wioskę i siedzibę Człowieka w czerni. Co jest już kompletnie zmarnowanym potencjałem, jaki niosła ze sobą ta historia.
Mam problem również ze ścieżką dźwiękową – dziś, niecałą dobę po seansie, nie potrafię sobie przypomnieć nawet kawałka któregokolwiek z utworów. W trakcie projekcji, muzyka zupełnie nie zwraca na siebie uwagi, równie dobrze mogłoby jej nie być.
Bo tak po prawdzie wystarczyłby lepszy scenariusz i wydłużenie filmu o choćby dodatkowe pół godziny, co pozwoliłoby upchnąć do niego choćby kilka scen pozwalających połączyć pewne wątki lub dodać coś w rodzaju retrospekcji, by bardziej zrozumieć motywację bohaterów (które obecnie określane są wyłącznie wielkimi słowami, jak władza czy zemsta), mógłby sprawić, żeby film stał się dobrym obrazem.
A tak nie jest nawet czymś, co koniecznie wypada zobaczyć na wielkim, kinowym ekranie.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz