Scenariusz oryginalny
Muzyka: E.C. Woodley
Zdjęcia: Karim Hussain
W momencie, kiedy tylko trafiłam na ten film, właściwie zupełnie przypadkiem, wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Przeczuwałam, słusznie zresztą, że trafi on w moje gusta dotyczące dziwnych filmów. Co więcej, okazał się jedną z tych produkcji, które absolutnie i kompletnie kupiły mnie swoim klimatem.
Ta historia, będąca swoistą krytyką współczesnego świata, gdzie tak wielu z nas żyje zapatrzonych w ekrany telefonów i komputerów, czasami wiedząc o życiu naszych idoli więcej niż oni sami. Internet pozwala nam coraz częściej śledzić ich poczynania krok za krokiem, a utrzymanie anonimowości na przestrzeni ostatniej dekady staje się coraz trudniejsze. Chcemy coraz więcej i szybciej, a film stara się odpowiedzieć na pytanie, co będzie, kiedy kontakt, jaki mamy dziś z celebrytami, przestanie nam wystarczać.
Nie oszukujmy się, nie da się patrzeć na ten film, nie zauważając podobieństw do twórczości ojca Brandona, Davida. Antiviral jest, podobnie jak jego filmy, niepokojący, choć w trochę inny sposób. Aż prosi się, by wspomnieć o delikatnej nici powiązań z Muchą (1986) – w Antiviral również rozbijamy się o eksperymenty – w filmie mamy nie tylko samo kupowanie zarazków od gwiazd, tak, by klienci firmy mogli je sobie wszczepić za ogromne pieniądze i cieszyć się wyjątkowością, jaką dawało im chorowanie na to samo, co ich idole. Dostajemy tu również szereg innych niepokojących spraw, jak choćby licytacja wyników analizy zużytej podpaski zmarłej aktorki, sprzedawanie wirusów zwierząt posiadanych przez celebrytów, wytwarzanie skóry (którą później można nosić niczym tatuaż), albo – co chyba najbardziej niepokojące – mięsa z komórek gwiazd – w tym miejscu pojawia się pytanie, czy to już kanibalizm, czy może coś zupełnie innego, na co obecnie nawet nie ma odpowiedniej nazwy.
Co więcej, nawiązań do filmów taty jest tu aż nadto i tylko czekają, by je znaleźć. To nie tylko Mucha, ale i Wideodrom (1983) – dostajemy fragment projekcji oglądanej przez bohatera, w którym kobieta wypowiada kwestie, bardzo podobne do tych pojawiających się w Wideodromie, i chorobową wizję o dziwacznych mutacjach ciała Syda. Do tego dochodzi jeszcze cały aspekt rozważania o kulturze mediów masowych, o świętości ciała, o obsesji. Pojawia się też wypowiedź głównego bohatera o dreszczach, co również może być swoistym nawiązaniem do filmu o takim tytule – Dreszcze (1975).
Całość produkcji dopełnia świetnie współgrająca z obrazem muzyka. W tym przypadku stanowi ona jednak jedynie dopełnienie obrazu, raczej wątpię, aby mogła ona funkcjonować jako coś samodzielnego – osobiście kilka dni później już nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów dotyczących ścieżki muzycznej.
Przyznam szczerze, że, kiedy weszłam na filmweb, by wystawić ocenę, byłam zaskoczona tym, że jest ona tak niska (na dzień dzisiejszy ledwie 5,2, na zagranicznych serwisach trochę wyżej, ale też nie przekracza 6). Choć doskonale mogę zrozumieć, że ktoś poczuł się zawiedziony, jeśli oczekiwał typowego horroru. Bo choć rzeczywiście widać tutaj elementu charakterystyczne dla body horror, to należy mieć na uwadze, że w ten sposób określa się również to, co dzieje się z bohaterami Fantastycznej czwórki (2015) po ich przemianie, z Vaderem po pojedynku na Mustafar w Gwiezdnych wojnach: część III – Zemsta Sithów (2005) czy to, co działo się z załogą Latającego Holendra w drugiej części Piratów z Karaibów: Skrzynia umarlaka (2006). A tych filmów jako horror raczej nikt by nie zakwalifikował. Czy trzy ostatnie minuty filmu i ta jedna scena (będąca zresztą wyłącznie urojeniem bohatera) zadecydowała o kwalifikacji Antiviral jako horror? W moim odczuciu thriller byłby o wiele bardziej adekwatny – szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę, że właśnie tak został zakwalifikowany wspomniany już Wideodrom.
Niemniej mnie ten film kupił. I dodatkowy plus za to, że to jednak, jakby na to nie patrzeć, debiut.
Spotkałam się z wieloma zarzutami, że główna oś fabuły jest nieprawdopodobna i absurdalna. Nie potrafię się z tym zgodzić. W moim odczuciu to, co wymyślił Cronenberg, może i jest dziwne i podkoloryzowane, ale na pewno nie nieprawdopodobne. Czy przedstawiona przez niego chorobliwa chęć styczności z ulubionym aktorem czy pisarzem jest naprawdę aż tak niespotykana? Skoro znajdują się chętni do zapłacenia bajońskich sum za kosmyk włosów Johna Lennona czy najdrobniejsze nawet pamiątki po znanych osobistościach? Nasuwa się na myśl scena z Chicago (2002), kiedy Roxie Hart po zabiciu kochanka z dnia na dzień staje się gwiazdą, a mąż, by opłacić drogiego prawnika, organizuje wyprzedaż jej rzeczy. Nikogo nie powinno chyba dziwić, że wszystkie przedmioty sprzedały się natychmiast. Dlatego też myślę, że wizja przedstawiona przez Cronenberga wcale nie jest taka całkowicie nierealna.
Jeśli o klimat chodzi, już sama sekwencja otwierająca mnie urzekła. Cały film wydaje się niemal sterylny (co tak po prawdzie bardzo pasuje do fabuły), utrzymany w monochromatycznej palecie barw, bazującej na czerwieni. Bardzo sugestywnie podkreśla kolor krwi, uzyskujemy wspaniały klimat w scenie z klubem, pełnym świecących, neonoworóżowych paneli oraz epizodzie z telewizorem, gdzie pomieszczenie jest obwieszone krwistoczerwoną zasłoną (zupełnie jak w scenach snu Dale’a Coopera z Twin Peaks). Ponadto świetnie współgra z urodą głównego bohatera, granego przez Caleba Landry’ego Jonesa. Pojedyncze sceny mają paletę dopełniającą, zawsze jednak to właśnie czerwony jest kolorem dominującym – obecność zielonego tylko sprawia, że jest on jeszcze bardziej wyeksponowany. Nie oszukujmy się, nie da się patrzeć na ten film, nie zauważając podobieństw do twórczości ojca Brandona, Davida. Antiviral jest, podobnie jak jego filmy, niepokojący, choć w trochę inny sposób. Aż prosi się, by wspomnieć o delikatnej nici powiązań z Muchą (1986) – w Antiviral również rozbijamy się o eksperymenty – w filmie mamy nie tylko samo kupowanie zarazków od gwiazd, tak, by klienci firmy mogli je sobie wszczepić za ogromne pieniądze i cieszyć się wyjątkowością, jaką dawało im chorowanie na to samo, co ich idole. Dostajemy tu również szereg innych niepokojących spraw, jak choćby licytacja wyników analizy zużytej podpaski zmarłej aktorki, sprzedawanie wirusów zwierząt posiadanych przez celebrytów, wytwarzanie skóry (którą później można nosić niczym tatuaż), albo – co chyba najbardziej niepokojące – mięsa z komórek gwiazd – w tym miejscu pojawia się pytanie, czy to już kanibalizm, czy może coś zupełnie innego, na co obecnie nawet nie ma odpowiedniej nazwy.
Co więcej, nawiązań do filmów taty jest tu aż nadto i tylko czekają, by je znaleźć. To nie tylko Mucha, ale i Wideodrom (1983) – dostajemy fragment projekcji oglądanej przez bohatera, w którym kobieta wypowiada kwestie, bardzo podobne do tych pojawiających się w Wideodromie, i chorobową wizję o dziwacznych mutacjach ciała Syda. Do tego dochodzi jeszcze cały aspekt rozważania o kulturze mediów masowych, o świętości ciała, o obsesji. Pojawia się też wypowiedź głównego bohatera o dreszczach, co również może być swoistym nawiązaniem do filmu o takim tytule – Dreszcze (1975).
Całość produkcji dopełnia świetnie współgrająca z obrazem muzyka. W tym przypadku stanowi ona jednak jedynie dopełnienie obrazu, raczej wątpię, aby mogła ona funkcjonować jako coś samodzielnego – osobiście kilka dni później już nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów dotyczących ścieżki muzycznej.
Przyznam szczerze, że, kiedy weszłam na filmweb, by wystawić ocenę, byłam zaskoczona tym, że jest ona tak niska (na dzień dzisiejszy ledwie 5,2, na zagranicznych serwisach trochę wyżej, ale też nie przekracza 6). Choć doskonale mogę zrozumieć, że ktoś poczuł się zawiedziony, jeśli oczekiwał typowego horroru. Bo choć rzeczywiście widać tutaj elementu charakterystyczne dla body horror, to należy mieć na uwadze, że w ten sposób określa się również to, co dzieje się z bohaterami Fantastycznej czwórki (2015) po ich przemianie, z Vaderem po pojedynku na Mustafar w Gwiezdnych wojnach: część III – Zemsta Sithów (2005) czy to, co działo się z załogą Latającego Holendra w drugiej części Piratów z Karaibów: Skrzynia umarlaka (2006). A tych filmów jako horror raczej nikt by nie zakwalifikował. Czy trzy ostatnie minuty filmu i ta jedna scena (będąca zresztą wyłącznie urojeniem bohatera) zadecydowała o kwalifikacji Antiviral jako horror? W moim odczuciu thriller byłby o wiele bardziej adekwatny – szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę, że właśnie tak został zakwalifikowany wspomniany już Wideodrom.
Niemniej mnie ten film kupił. I dodatkowy plus za to, że to jednak, jakby na to nie patrzeć, debiut.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz