Scenariusz oryginalny, szósta część sagi.
Muzyka: Jed Kurzel
Zdjęcia: Dariusz Wolski
Nowy Obcy to film, który obiecywał wiele. Powrót do klimatu oryginału i oderwanie się od Prometeusza (2012), przez wielu został uznanego za niezbyt udaną produkcję. Osobiście akurat należę do jego sympatyków, chociaż dostrzegam w nim liczne niedociągnięcia, dziury logiczne i zwyczajne głupotki (jak choćby nieumiejętność bohaterki granej przez Charlize Theron do zmienienia kierunku biegu). Na pewno był to film z ogromnym potencjałem, który nie został w pełni wykorzystany, ale zakończenie dawało nadzieję na to, że kolejna część powróci przynajmniej do niektórych z nierozwiązanych wątków. Przymierze jednak nie do końca sprostało tym oczekiwaniom.
Najnowszy obraz Ridley’a Scotta to pewnego rodzaju hybryda, składająca się z kilku pozornie tylko dopasowanych do siebie części.
Film otwiera scena z dalekiej przeszłości – rozgrywa się na długo przed akcją Prometeusza – pokazuje nam początki życia androida Davida. To naprawdę porządna scena otwierająca, poza bardzo dobrym duetem Guy Pierce’a i Michaela Fassbendera, to naprawdę piękna, sterylna scenografia, a całość dopełnia wejście bogów do Walhalli Wagnera, które w bardzo ładny sposób spina produkcję ładną klamrą. Można by nawet pokusić się o, być może daleko idącą, interpretację, że to, że w pierwszej scenie melodia wygrywana jest wyłącznie na fortepianie, a na końcu przez całą orkiestrę stanowi symbol rozwoju Davida.
Później pojawia się właściwa część filmu, rozgrywająca się na statku kosmicznym, tytułowym Przymierzu, wiozącym dwa tysiące kolonizatorów i zapłodnione embriony, mające zapewnić różnorodność genetyczną kolejnych pokoleń. W wyniku usterki, załoga zostaje wybudzona, a podczas naprawy statku natrafiają na szczątkowy sygnał pochodzący z planety. Ta okazuje się idealna do zamieszkania – tyle tylko, że mimo lat poszukiwań odpowiedniego miejsca w galaktyce, nikt nigdy jej nie zauważył. Już samo to wydaje się mocno naciągane, ale nikogo nie wydaje się to zbytnio zastanawiać. Kapitan chcąc zyskać przychylność pozostałych, po tym jak potraktował ich wcześniej i po upomnieniu żony, że przecież kiedyś będą jego sąsiadami, decyduje się zbadać planetę. Cóż… i bez oglądania możemy się domyślać, jak to się skończy. W tym temacie Przymierze nie zaskakuje, wręcz wypada dość miałko i wtórnie, zdecydowanie nie dorównując Obcemu.
Najsilniejsze ogniwo produkcji stanowi Michael Fassbender w podwójnej roli (choć chyba spodobały mu się peleryny i kaptury po występnie w Assassin's Creed (2016)). Chociaż biorąc pod uwagę dorobek aktora nie jest żadnym zaskoczeniem, że i w tym filmie dał pokaz dobrego aktorstwa. Bardzo ładnie prezentuje się tutaj kontrast pomiędzy dwoma androidami i powody różnic między nimi zostały całkiem ładnie wyłuszczone. I tylko ciężko uwierzyć, że nikt się nie zorientował, że z Davidem jest coś nie tak, widząc jaką kolekcję przedziwnych rzeczy ma w swoim pokoju.
Całkiem dobrze wypada też Waterston, która odwaliła kawał dobrej roboty – udało jej się wykreować silną postać kobiecą (choć do Sigourney Weaver trochę jej brakuje) i nie dość, że nie boi się stanąć oko w oko z Obcym, mimo tragedii jaka spotkała ją w pierwszych minutach produkcji, potrafi też sama naprawić zawartość maszynowni. Duży plus stanowi też jej świadomość, po co właściwie znaleźli się na Przymierzu – że są tam przede wszystkim dla kolonistów, stara się użyć logiki, oficjalnie sprzeciwia się kapitanowi, upierając się, że rozsądniej wybrać planetę badaną przez dekadę, zamiast lecieć eksplorować zupełnie nieznaną, gdzie szaleją huragany, co bardzo utrudnia komunikację między lądownikiem a statkiem.
Produkcję bardzo ładnie dopełniają klimatyczne zdjęcia, po których wyraźnie widać dbałość o szczegóły i kunszt Scotta oraz polskiego operatora Dariusza Wolskiego. Dość ładnie dopełnia ją również muzyka skomponowana przez Jeda Kurzela, choć nie sądzę, by została ze mną na dłużej, w przeciwieństwie choćby do soundtracku do Slow West (2015) czy Makbeta (2015) (które gorąco polecam, co ciekawe w obu gra Fassbender).
Niestety Przymierze ma również wady.
Po pierwsze, wspomniana już kreacja bohaterów. Poza Walterem i Daniels, załoga została potraktowana po macoszemu – postaci te nie zostały zbytnio rozwinięte, nie wiemy nawet tak naprawdę jaki mieli powód, by wziąć udział w tej misji, w efekcie nie jest nam też zbytnio smutno, kiedy giną. Jakby tego było mało, w dodatku bohaterowie są niespójni. Najlepiej widać to na przykładzie kapitana, który na początku wydaje się człowiekiem stawiającym przepisy i zasady ponad wszystko, ale już chwilę później beztrosko decyduje się na eksplorację zupełnie nieznanej planety (której wcześniej nikt nigdy nie widział, seriously, nikomu nie wydaje się to podejrzane? Że być może ta planeta została ukryta z jakiegoś powodu?), z zupełnie absurdalnych powodów, bo nikt z załogi nie chce wracać do spania na kolejne siedem lat. Tak, brzmi jak dobry powód do zagrożenia całej misji.
Drugim niezwykle poważnym problemem jest (mimo wszystko) słaba korelacja pomiędzy dwoma sąsiednimi częściami serii – Przymierze miało stanowić bowiem prequel dla Obcego - 8. pasażera „Nostromo” (1979) i sequel dla Prometeusza (2012). I o ile z Obcym powiązanie jest dość luźne i można założyć, że w kolejnej części ta siatka powiązań zostanie rozbudowana, powiązana z Prometeuszem wypadają słabiutko. Prometeusz zostawił wiele pytań, wiele wątków, które błagały o domknięcie – tak po prawdzie to cała sprawa z Inżynierami aż prosiła się o domknięcie. Jeśli ktoś liczył, że z Przymierze odpowie na pytanie postawione w poprzedniej części, mocno się zawiedzie.
Nadal nie wiemy, dlaczego tak właściwie postanowili stworzyć ludzi, a potem ich zniszczyć, po co stworzyli tą czarną maź i te urocze gigantyczne tasiemce zabijające wszystko na swojej drodze. Scott odcina się bowiem od tego grubą kreską, rzucając nam (niemalże w twarz) jedną, krótką retrospekcją z udziałem Davida dziejącą się pomiędzy częściami, zupełnie jakby to miało rozwiązać sprawę. Co prowadzi do kolejnego problemu: motywacje Davida wydają mi się słabiutko wyjaśnione – albo nie ma ich wcale, albo są wynikiem niezbyt ładnego wyłożenia tego odbiorcy otwartym tekstem.
Tak po prawdzie oba wymienione przeze mnie problemy wynikają w gruncie rzeczy w tego samego powodu – próby upchnięcia zbyt wielu spraw w ograniczonym metrażu. Z tego wszystkiego dostajemy film, który niby wydaje się w porządku, ale po wyjściu z kina pozostaje jakiś niedosyt. Może wynika to też z chęci odcięcia się od Prometeusza, nazwanego ostatnio przez Ridley’a Scotta pomyłką. Trzeba brać jednak odpowiedzialność za swoje dzieła i wypić piwo, którego się nawarzyło. A jeśli chciał się już odcinać, to może należało zrobić obraz niepowiązany z Prometeuszem.
Przymierze pierwszemu Obcemu do pięt nie dorasta. I podobnie jak Prometeusz, jest filmem o zmarnowanym potencjale. Choć tym razem chyba jeszcze bardziej niż poprzednio.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz